Archiwum listopad 2015


lis 10 2015 Niby zwykły dzień
Komentarze: 3

                                                Niby zwykł dzień

- Wstać, nie wstać... Boże, jak mi się nie chce  – Justyna otworzyła z trudem oczy  i spojrzała na okno. - Dobrze, że chociaż słońce świeci – mruknęła.
 Wzięła prysznic i starannie wyszykowała się do pracy. Zawsze pamiętała o perfekcyjnym, ale stonowanym makijażu. Jeszcze krytyczne spojrzenie w lustro i w końcu wyszła do pracy.  Na oświetlonym zegarze kościelnym wskazówki mówiły, że dochodzi piąta. Justyna przeszła na druga stronę ulicy i po chwili była  w szpitalu. Zeszła schodami w dół, w szatni zostawiła torebkę, założyła biały fartuch i zmienne obuwie. Potem umyła ręce, sprawdziła  w lustrze swój wizerunek i weszła do wielkiej szpitalnej kuchni.
Jeszcze nikogo nie było więc zaczęła napełniać warniki wodą. Potem do elektrycznych krajalnic wkładała kolejne bochenki chleba i postawiła na wielkim stole masło. Spojrzała na grafik i wyjęła z lodówki dżem i jajka. W tym momencie trzasnęły drzwi wejściowe. Przyszła Gośka – pomyślała Justyna i włączyła wodę na kawę.
- Hej! Jestem. – Gosia jak zwykle głośna i szybka stanęła w drzwiach.
- Kawy, kawy... - pociągnęła nosem, bo Justyna właśnie zalewała „plujkę”.
- Siadaj.- Justyna postawiła kolorowe kubki na stole. – Jajka już wstawiłam więc mamy 5 minut na gadanie, a potem do roboty.
Dziewczyny z przyjemnością wdychały świeży aromat kawy i zaczęły wspominać wczorajszy wieczór w klubie.
Na dyskotece Justynę wypatrzył bardzo przystojny facet. Pierwszy raz się pojawił       w tym miejscu, ale był ze znajomymi, których dziewczyny widywały tu dość często.
Przedstawił się jako Marek i kilka razy prosił Justynę do tańca. Niby bawili się wszyscy razem, lecz było widać,  że chłopak jest nią zainteresowany. Wieczór był bardzo przyjemny, ale dziewczyny pracując na rannej zmianie pożegnały się już o jedenastej. - Fajny ten Marek, no i ma na ciebie oko. – powiedziała Gośka uśmiechając się do koleżanki. - Umówiliście się? - zapytała.
- No coś ty! - oburzyła się Justyna. - Przecież widziałam go po raz pierwszy.
- No to postaraj się, żeby to nie był ostatni, bo szkoda takiego ciacha – parsknęła Gośka.
Dziewczyny ostro zabrały się do roboty, bo za chwilę salowe zgłoszą się po śniadanie dla pacjentów. Teraz już nie było czasu na rozmówki. Szybkie tempo utrzymywało się do południa, kiedy to już w trzyosobowym zespole kończyli przygotowywać obiad. Ich kolega Rafał zaczynał pracę później i później ją kończył. Stanowili fajną grupę. Dziś brakowało tylko Ingi, która była na zwolnieniu lekarskim.
- Pójdziemy zrobić Indze zakupy, a potem możemy wstąpić do księgarni, może już przyszły nasze „ściągi” - zaśmiała się Gośka.
Dziewczyny spędzały z sobą dużo czasu, prócz wspólnej pracy, łączyła ich rozrywka i co najważniejsze wspólne studia. O tych studiach wiedziało tylko kilka osób, te które musiały. Dziewczyny nie chwaliły się tym, bo nie chciały zapeszyć. Robota  w kuchni to nie był szczyt marzeń, ale trzeba było na siebie zarabiać.
Teraz w doskonałych humorach zrobiły zakupy chorej koleżance i skierowały się              w stronę jej bloku. Inga mieszkała z młodszą siostrą, ale ta akurat wyjechała na kilka dni. Inga była najstarsza z całej trójki, zdążyła już wyjść za mąż i się rozwieść. Przeżyła krótkie szczęście, dłuższy zawód i goiła rany w samotności. Ale to już minęło. Teraz, po kilku latach stała się silniejsza, niezależna i mając mieszkanie „po mężu” przygarnęła nawet siostrę, która uczyła się i pracowała tu w mieście.  Inga miała teraz swój cel. Żyła bardzo skromnie, bo jej marzeniem było otworzyć małą cukierenkę. Dziewczyny w żartach już nazywały ją bizneswomen, ale ona się nie obrażała, bo wiedziała, że koleżanki kibicują jej w tych planach.
Teraz jak zwykle ucieszyła się na ich widok, ale nie rozgadywały się wiele, bo Inga miała wyleżeć przeziębienie, a nie wysiadywać przy kawce.
Justyna i Gośka skierowały się więc w stronę księgarni. Nagle Gośka złapała Justynę za rękę: - Patrz! Twój amant idzie... 
- Przestań się wygłupiać – Justyna z obawą spojrzała w stronę nadchodzącego młodego mężczyzny. Nie chciała, żeby usłyszał  i nie wiadomo co sobie o niej pomyślał.
Marek też zauważył dziewczyny poznane w klubie i pomachał im z daleka   z uśmiechem.  - Fajnie was widzieć – powiedział i przywitał się z dziewczynami. Macie czas? Może pójdziemy gdzieś na kawę, lody... - spojrzał wyczekująco.
- Najpierw musimy coś załatwić– powiedziała Justyna i ruszyła w stronę księgarni.     - Poczekaj na nas – dodała Gosia i zniknęły wewnątrz sklepu.
 Dziewczyny ze swoją  literaturą pod pachą,  zgarnęły Marka sprzed księgarni i  cała trójka ruszyła w stronę kawiarni. 
- Co tam za romanse taszczycie, a może kryminały? - uśmiechnął się Marek.
Gosia nie zdążyła zrobić uniku  i Marek złapał w locie książkę, która spadłaby na ziemię.  - „Diagnostyka bakteriologiczna” – popatrzył zbaraniałym wzrokiem na dziewczyny. - Mówiłyście coś o myciu garów wczoraj, a tu taka literatura? O co chodzi? - Marek był jednym wielkim znakiem zapytania.
- No dobra ty ciekawe jajo -  zaśmiała się Justyna. - Faktycznie pracujemy w kuchni w szpitalu, ale także studiujemy medycynę. Nie obnosimy się z tym, bo jak nam coś nie pójdzie, to wiesz, co ludzie powiedzą – kuchareczkom się w głowach poprzewracało. A, że nam się naprawdę poprzewracało, to na razie wiemy tylko my – dopowiedziała Gosia i dziewczyny zaczęły się śmiać. Markowi udzielił się ten wesoły nastrój, ale szybko spoważniał: - Ale wy wariatki jesteście, takie pozytywnie zakręcone. To fajnie, że studiujecie. Jak byście potrzebowały pomocy, to jestem chętny – powiedział z zagadkowym uśmiechem
- A niby w czym ? – wyrwało się  Justynie.
- Coś tam liznąłem z tego tematu – pokazał na książki i uśmiechnął się: - Bo w tym szpitalu, w którym myjecie gary,  ja od kilku dni pracuję jako...bakteriolog.
- O kurde, żartujesz! - dziewczyny stanęły jak wryte: - Czemu nie mówiłeś?
- Nikt nie pytał, zresztą nie było takiego tematu – Marek otworzył drzwi kawiarni przed dziewczynami i skłonił się jak lokaj.
Przy kawiarnianym stoliku zawiązała się nowa przyjaźń. Młodzi ludzie żywo rozmawiali i  nawet nie zauważyli, że za oknami zrobiło się ciemno.
                                                                                                                                  Ewa Piasecka
10 listopada 2015r.
opowiadania : :
lis 07 2015 Rodzinna sielanka
Komentarze: 1

 

 

Rodzinna sielanka

Mój mąż się przeziębił. Macie pojęcie? Niebezpieczeństwo zapalenia płuc i pobytu w szpitalu było zbyt wielkie, bym je zlekceważyła. Zaczęły się więc przygotowania do kwarantanny jak w godzinie W. I tak: w domu cieplutko, w termosie ciepła herbatka z cytrynką i miodem, na talerzyku potrzebne medykamenty. Chłopaki uprzedzeni, by ojcu pozwolić spokojnie chorować, obstawili wolne monitory. Cisza, spokój, muzyczka jak u bioenergoterapeuty. Starałam się nie tłuc w kuchni garami, ale wiecie jak to jest. Czym bardziej uważasz, tym więcej spadającego sprzętu wali o kuchenne kafle. Trwało więc to spokojne szczęście jakieś 20 minut. Podnosząc się z „kucków” walnęłam głową o drzwiczki otwartej szafki, zaklęłam za głośno i niecenzuralnie. W tym samym czasie nastąpił konflikt interesów moich Synów i niepokojąco groźne okrzyki zmusiły mnie do interwencji. Po krótkim, ale skutecznym działaniu wyszłam z ich pokoju jak arbiter zwycięzca. Niestety usłyszałam z końca mieszkania omdlewający głos Mojego Męża... No to lecę!

- Możecie mi dać w spokoju wypocząć? Chory jestem i jak mam wyzdrowieć w tym hałasie?!

Ok. Zrobiłam małe kolorowe kanapeczki, przykryłam kloszem, by nie wyschły. Świeża herbatka, kawka na wszelki wypadek /chociaż w chorobie podobno nie smakuje/, no i jeszcze coś słodkiego.

- Chłopaki! Wyłączamy sprzęt i zbieramy się na spacer!

Nie zauważyłam entuzjazmu, ale jakoś udało mi się ich wyprowadzić z domu. Poszliśmy do parku, moi Synowie wzięli siłownię we władanie. Też powinnam ale nie, moja książka czekała w torebce. Nie mogłam jej zawieść ;) Chłopcy poszaleli jakieś pół godziny, aż się zdziwiłam, że tak długo wytrzymali. Hasło „lody” było tak oczywiste, że dyskusja nie miała sensu. Przedłużałam powrót do domu, bo chciałam, by Mój Mąż trochę pospał w spokoju. Na lodach spotkaliśmy dwie moje szkolne koleżanki, też z dziećmi. Integracja całej grupy zasługiwała na dłuższe wspólne spędzenie wolnego czasu. Wszak do nas należała wolna sobota. Po dłuższej naradzie nasza piątka młodzieży orzekła, że w kinie jest dziś hit, że cała trzecia „A” już to widziała, tylko oni tacy do tyłu itd. No dobra, w sumie, czemu nie? Dzieci do kina, my do kawiarenki obok. To był super pomysł. Nadrobiłyśmy z dziewczynami ostatnie dwa lata i nagadałyśmy się na zapas, bo film trwał ponad 2 godziny.

Umówiłyśmy się o tej samej porze w sobotę za miesiąc, co przy naszym szczęściu uda się za około 2 lata. Ale już się cieszymy na to spotkanie. Chłopaki też zadowoleni, bo z dwoma synami i córką-chłopczycą moich koleżanek dogadują się od przedszkola. W dobrych humorach weszliśmy cichutko do mieszkania, by taty nie zbudzić. Nie musieliśmy się wysilać, bo Mój Mąż widocznie za nami tęsknił:

- Boże, człowiek chory leży i cierpi! Gorączka mnie męczy, mięśnie bolą, nie mogę wstać. Nie ma komu podać szklanki wody, nie ma się do kogo odezwać, wszyscy mają mnie w nosie...

Wyszłam do kuchni, spojrzałam na termometr leżący na stole z wzorowym wskazaniem na 36,6 i dłonią zakryłam usta, by pohamować narastający wybuch histerycznego śmiechu ;) Ech, faceci...

 

                                                                             Ewa Piasecka

                                                                    Listopadowa sobota 2015

opowiadania : :